Jak zaraziłem się wyprawami na dorsze
Autorem artykułu jest KajakWyprawy dorszowe na Bałtyku, cieszą wzrastającą popularnością turystów, zapewniając jednocześnie dochody właścicielom przystosowanych do rekreacji kutrów. Dla szczura lądowego to znakomita przygoda i zapewniam, nie do zapomnienia..
Moja przygoda z dorszami zaczęła się 12 lat temu kiedy podczas pobytu w Łebie, znajomy „wyciągnął” mnie do Darłowa na wyprawę dorszową. Obycie z kijem miałem wówczas raczej średnie a pojęcie o wyciąganiu dużej ryby z 40 metrów żadne. Ale co mi tam, wiedziałem, że marlina w Bałtyku raczej nie ma – to i z łodzi mnie nie „wyciągnie”. Tak naprawdę nie bardzo mi się chciało rano wstawać z perspektywą całodziennego „smażenia” tyłka na słońcu.
Koniec w końcu zaokrętowaliśmy się na jakąś łajbę za jedyne 100 pln po czym wręczono nam kije – jak od szczotki – i rozdano dano pilkery. Żeby było śmieszniej, szyper „obleciał” wszystkich, wręczając im kawałki czerwonej wełny. Ja to się nie odzywałem, wziąłem to do ręki i pomyślałem o dziurach w skarpetkach które akurat zrobiły mi się poprzedniego dnia. Jeden tylko znalazł się jakiś taki dociekliwy i pyta szypra ...a po „ciula” mi to! . Szyper bez zastanowienia „wypalił” ciekawskiemu, co by sobie w „życi” wsadził, bo jak go pociągnie dorsz to z wysiłku …. (już nie zacytuję) – i kazał mu iść na zawietrzną – czyli wtedy na dziób. Zaczęło się zatem wesoło, Po godzinie wpłynęliśmy na łowisko. Sygnał !... kije do wody… i pompowanie. Ludzie !!! - co tam się zaczęło wyrabiać !!!.
Na kutrze było nas 15-tu, z czego nas dwóch z „kongresówki” i 12 ślązaków z ośrodka kopalnianego przebywających akurat w Darłowie.
Rzuty zza pleców, w wykonaniu tych po burtach, to uwertura do opery „Crazy Fischmans”. Wesoło zaczęło być dopiero wtedy, gdy kuter w dryfie obrócił się o 90 stopni i chłopaki godzinami rozplątywali pokręcone żyłki. Mieliśmy to szczęście, że obaj byliśmy na rufie. „Gwarę” śląską i nie tylko poznaliśmy od podszewki. A dorsze?.. – jak dorsze widocznie pokładały się na dnie ze śmiechu. I tak przez kilka godzin – kije w górę…, kije do wody… „prząśniczka ślązaków” - a dorszy jak na lekarstwo.
Właściwie ślązacy zaczęli już „czytać książki” – kilku z nich urwało pilkery, dwóch ułożyło się na tratwach ratunkowych w błogim śnie, jedynie my i kilku niedobitków pozostało na placu boju. I wtedy się zaczęło. Kolejny sygnał, kije do wody, pompowanie i zaczep !.
Zawołałem szypra żeby zobaczył co jest – żyłka z różowej zrobiła się biała, kij trzeszczał, kołowrotek ledwo trzymał, a tu nic – zaczep na 100 procent. Szyper chwycił mój kij – podpompował z dwa razy oddał mi kij i poszedł po podbierak. Po 5-7 minutach pompowania pod taflą wody zaczęła majaczyć spora biała plama doczepiona do mojego pilkera. Za moment – na fali dryfował 8 kilowy dorsz. Podbierak, i jest mój.
Ja nie wiedziałem jak czuje się sztangista po wyrwaniu ciężaru – a właśnie tak się czułem. Adrenalina podniosła mi się do tego stopnia, że już przy następnych sztukach nie czułem ani bólu rąk o pachwinie nie wspomnę. Wynik – 20 sztuk, z czego rekord wówczas rejsu 8 kg, i reszta tak od 3 – 4 kilo.
Wracam na ośrodek, opromieniony chwałą Cezara z torbą pełną dorszy, - z daleka wita mnie żona z rodzinką, zdejmuję buty, dumnie wywalam dorsze na stół…. I słyszę - ...i w takich dziurawych skarpetkach pojechałeś ! – wstydziłbyś się !!!.
Chłonąłem z wrażenia tydzień po tym rejsie – dlatego powtórzyłem to jeszcze dwa razy podczas tego lata. Od tej pory, kiedy tylko mam okazję – wracam nad morze i nie odpuszczam okazji wypraw na dorsze.
---
Tekst z bloga autorskiego
http://lodzie-i-dorsze.blogspot.com/
Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz